Włodzimierz Wysocki
Fatyma
Wśród nagiej, bezbrzeżnej pustyni zbłąkana,
Pod grozą niechybnej zagłady,
Jak szereg milczących widm — szła karawana,
Za którą zamiatał wiatr ślady.
I oto po długich wysiłkach i trudzie,
Od dawna bez wody kropelki,
Upadły wielbłądy, pokładli się ludzie,
Wołając: Bóg wielki! Bóg wielki!
Lecz cichły wołania i jęki wśród tłumu
Tonących w piasczyste topiele,
A piaskiem gorącym powiewy Samumu
Zatkały ich suche gardziele.
Jak wichry po niebie, jak fale po morzu,
Gdy z więzów rozkiełza je burza,
Latają po żółtem pustyni przestworzu
Ruchliwe pagórki i wzgórza.
Już wpadły na obóz!… Zpod zaspy pokrowca
Już ledwie gdzie-niegdzie wygląda:
Tu ramię, tam zawój biednego wędrowca,
A ówdzie garb juczny wielbłąda.
Dzień wreszcie się skończył, przygasły upały,
Noc gwiazdy zatliła w eterze,
Samumy, jak sępy, hen gdzieś odleciały
Na swoje nieznane nocleże.
Chłód nieco ocucił omdlałych: słabemi
Rękami się grzebią zpod piasku,
I jęcząc, daremnie próbują wstać z ziemi,
Ach, może skonają do brzasku.
— „O, Ałłah, o Ałłah! — ozwały się głosy
Wśród ciszy nocnego pomroku —
O, Ałłah, daj wody… choć kroplę daj rosy!
Litości, o wielki Proroku!”
Znękana, jak inni, sił zbieram ostatki
I w lawie sypiącej się grzebię,
Nareszcie powstałam… I słyszę głos matki:
— „Fatymo! idź ciągle przed siebie!
Idź córko, aż dojdziesz pustyni wybrzeży:
Tam góra jest, strome urwiska,
Zpod skały, w ukryciu, tam czysty i świeży
Zdrój wody żywota wytryska.
Ten zdrój nie wysycha ni latem, ni zimą,
I mocy cudownej nie traci, —
Zeczerpnij i przynieś tej wody, Fatymo,
Dla matki spragnionej i braci”.
Posłuszna rozkazom, puściłam się w drogę.
Ach, prowadź mię, prowadź; Arjelu!
Bo wątpię, czy trudy podróży tej zmogę,
Ach wątpię, czy dotrę do celu!
I szłam tak przed siebie, bezsilna, mdlejąca,
Krok chwiejny stawiając nieśmiało;
Przedemną pustynia leżała bez końca,
A niebo gwiazdami mrugało.
Wciąż idę, lecz czuję, jak sił mi ubywa
I nogi zaledwie się wleką,
Potykam się często, zataczam półżywa, —
Do źródła tak jeszcze daleko!
Już mącą się myśli, zginają kolana —
I oto w rozpaczy i strachu
Upadłam!… O bracia, o matko kochana!…
Niedobry, okrutny Ałłachu!…
Leżałam bezwładna, gdy w głębiach pomroku,
Co przestwór pustyni obleka,
Ujrzałam mgłę jakąś w postaci obłoku
O kształtach olbrzymich człowieka.
Ów człowiek obłoczny z półświateł, półcieni,
Jak chmura już zbliża się zdala,
Co chwila wyraźniej wypływa z przestrzeni
I kształty pewniejsze ustala.
I rośnie co chwila tych kształtów potęga,
Już postać się wzniosła ogromnie,
Już głową w zawoju do nieba dosięga
I idzie wprost do mnie, wprost do mnie!
W zadumie, z poważnem idzie do mnie licem,
Zapatrzon gdzieś w przestrzeń oczyma,
A z nieba zlatuje rój gwiazd wraz z księżycem
I czoło otacza olbrzyma.
— To Ałłah! to Ałłah!… — szepnęłam i trwogą
Śmiertelną zabiło mi łono:
Ach! on mię nadepce olbrzymią swą nogą
I będę jak robak zmiażdżoną!
Lecz on się pochyla, podnosi omdlałą
I rzecze: „Uspokój się w trwodze!
Wołania twe, córko, me ucho słyszało
I oto z pomocą przychodzę:
Ja cząstki wszechmocy w malutkiej iskierce
Twojemu dziś sercu udzielę;
Moc twórcza, cudowna ożywi to serce:
Ukochasz — i będziesz módz wiele”.
To rzekłszy, do serca się dotknął mojego
I nagle uczułam w swem łonie,
Że prądy wzmożone krwi świeżej w niem biegą
I jakaś niezwykła moc płonie.
Uczułam, żem silna, odważna, jak męże,
A serce, miłością wezbrane,
Wierzyło, że trudy najcięższe zwyciężę
I wody żywiącej dostanę.
Puściłam się tedy przez piasków roztopy
Po nagiej, bez końca przestrzeni,
Nie bacząc na ciernie krwawiące me stopy,
Na ostrza sterczących kamieni;
Nie bacząc na wycia w pobliżu szakali,
Na hyen skomlenia, lwie ryki,
Szłam ciągle, wciąż dalej przed siebie i dalej
W pustyni bezludnej i dzikiej,
Aż przyszłam nareszcie do celu… Już świtu
Rumieniec zakwitał na niebie,
Gdy weszłam na górę, stanęłam u szczytu
I okiem rzuciłam za siebie.
Przedemną płaszczyzna leżała przebyta,
Ginąca gdzieś w mgłach widnokręga,
A na niej przez całą jej długość wykwita
Barwista, wijąca się wstęga.
I okrzyk zdumienia wydało me łono:
Ujrzałam z wyżyny wyniosłej,
Że z piasku, gdziem nogą stąpała skrwawioną,
Na śladach mych kwiaty wyrosły!…