Przez dziki, obumarły step mego żywota,
Przez wszystkie dni — jeden się strumień krwawy wije…
W cieniach przyleśnych błyszczy, jak srebrzyste żmije,
W słońcu zaś wyłyskuje się, jak taśma złota.
Oczyma nurtu, jako wąż, ofiary mota…
I wszystko, czego dotknie swym ziewem — zabije,
I wszystko, co z nad brzegu w zwyż wychyli szyję,
Połknie… Jedyna stawać tu może — Martwota.
A urok jego ciągnie… rwie oczy ku sobie.
Nieraz też, za straconą ofiarą w żałobie,
Dusza staje i limbą nad brzegiem się chwieje…
Widzi w nurcie toczone łzy… kwiaty… pamiątki…
Topielce… blade widma… snów najdroższych szczątki…
Patrzy długo — i z grozy przeraźnej martwieje.