Przejdź do treści Przejdź do menu Przejdź do wyszukiwarki

Tadeusz Miciński

Noc św. Jana

Milknie mój płacz.
Potoki śnieżnych kalin —
zwodzony most —
Boże mój, Boże, Boże!
już nic mam snów
i nagi wśród przehalin
tułam się drżąc, w prastarym jodeł borze,
gdzie milknie płacz —
gdzie huczy dzwonów morze.
Zgubione są me sny
i czarno—złote morze
uderza w moją pierś dzwonami wszystkich wiar —
tam w lody bije śmierć —
na harfach Jutrznia gra —
tam naród, lochy — Car!

Chcę odejść w głaz — w jezioro — w ciemny bór —
lecz kocham Ją —
tę Niewiadomą, co gra w dzwon.
Samotny jestem — sam —
płynęła moja krew
jak rzeka z górskich bram.

Albatros — goniąc jutrzenkę —
okrążył lazur ziemi
i nieruchomy zawisnął
na niewidzialnych promieniach —
o duszo, gdzie twój Bóg?
Turkot toczonych dział
strząsa mi kielich rosy —
tęsknię, umieram, płaczę —
tu pod szumiącą dziko tonią
w loch zawrzeć muszę Ją —
by rozkołysać złoty podziemny w turmie dzwon.

O, Bóg mię bardzo kocha —
dlatego serce me szlocha —
dlatego jestem sam —
i muszę sercem bić w turemny złoty dzwon.
Biorę za powróz — gram —
potępień zgrzyta jęk
z rozpacznych ciemnych łon —
o, jak ogromny z mrocznych ogniów zamek —
o, jakież skrzydła mam z lodu
i tron, gdzie gwiazda umarła,
króluje ze mną nad kośćmi poległych.
Wonieją kwiaty kalin —
drżą listki u mych nóg.
Kocha mię Chrystus‐bóg,
żem się litował męce,
sam leżąc na stosie płomiennym,
gdzie kości moje skruszono.
Drapieżny ptak
wyjadł mi serca wnętrzności
i były puste źrenice,
jak wiadra schodzące w głąb studni.

Rzekł bóg piekielny: będziesz w niebiosach —
i czekam za kratą w lochu
gdzie jest schronisko zim —
i tylko nad grobem Nieznanej
śnieżyste kwitną kaliny.

Módlmy się —
oddałem Bogu moją wolę —
nawet się modlić nie umiem.
Z krainy zimnej północy
nadchodzi Wąż.
Kwiaty w mym ręku i krzyż —
gdzie miecz?
gdzie purpurowe i czarne sztandary?
gdzie zemsty mojej skalista maczuga,
pnąca się piersią do gwiazd?
Bije drugi — trzeci — sześćdziesiąty dzwon —
chcąc mi przypomnieć, co wiem —
— — kochałem, kochałem Ją —
na księżyca sierpie
królowę śnieżnych kalin,
w których się krwawi krew.

Śpiżowe huczą działa na mostach zwodzonych,
brunatno—czarny nad przepaścią wąż
pełznie na wino do mych gór —
na wino z Chrystusa krwi —
ugoszczę was — borów tych pan.
Zasiądźcie do mych stołów,
które z kamienia są — ciosane piorunem.
Bóg każe przyjąć was —
słuchajcie — zagram w dzwon —
bledniecie!
to jutrzenki dzwon —
ten czarny nieba klosz —
to dzwon mój, chmurząc się — gra.
Gdybym go strącił z mych nadgwiezdnych baszt —
przebiłby ziemię, lecąc aż w czeluść piekielną —
lecz jestem szczery Lach —
gości nie pytam, skąd idą —
i do Chrystusa wiodę
na nowy zapóźniony trud.

Klęknijcie u tych skał —
gdzie śnieżą puchy kalin —
tam grób jej —
którą wydały ręce własnych synów.

Nie płaczcie — gwiazdy wstają z grobu —
Anieli nad nią dzierżą straż.
Patrzcie, witezie — wyszła z lochu,
z martwych cmentarza — otrząsa zimny całun —
a wy, jak nocne ćmy,
kryjecie się do mogił!
to Pani Wasza — córa Wiecznego Słowa —
to Miłość.
Wężu — prosisz o habit zakonny —
idź — mgławice kalin
niechaj ukoją twych zbrodni widziadła.
Anieli — nakarmcie tych głodnych —
o gwiazdy — z modrej Chrystusa winnicy —
nieście im wino słonecznych upojeń.
Wy zimne bagien mogiły
wydajcie naród uwięzionych
słońcu co wschodzi.
Wy dumne krwawe kościoły
pokornie rozsypcie się w pył —
już człowiek nie będzie królował,
anieli spełniają urzędy —
niebo gwiazd pełne i modlitw.
Odpuszczam was — idźcie w pokoju —
w mym sercu nie wygasł jeszcze płacz.
— — — — — — — — — — — — — — — — — — —
Nas dwoje — w świecie tych przemian —
idziem przez puszczę gdzie żarzą się kłody —
nóżki twe jasne krwią zbroczone
omyję w jezior modrej fali.
Ja mrok — całuję Cię zmarłymi usty —
uchylasz się — płoniesz i drżysz.
Żyliśmy w tym lesie paproci,
gdy ziemia była młodą i niewinną.
W ramionach twoich
szukałem miodu —
i piłem wieczny sen.
A teraz chcę wypić z twych ust, o Jutrzenko,
mą nieśmiertelność.
Ptaki śnią jeszcze pod kwiatami chmur,
co woń roznoszą gór śnieżnych i morza —
i fale grają w jaskiniach przybrzeżnych runiczną pieśń o nowym rozstaniu.
Jedyny raz —
odkąd sklepienia tej gwiezdnej otchłani
wzniosły się we mnie w kościół Anamnezy —
ja Ciebie — o Utęskniona —
tulę, nie czując grzechu ni śmierci.
I cóż powstanie z konchy
twoich różanych łon?
Czy kwiat paproci w noc męczeńską Jana?
czy gwiazda magów —
czy mrok Lucifera?
boję się wszystkiego prócz śmierci.
Otaczam Cię mym czarnym niebem
Lilio Tatr!
wśród lip tysiącoletnich brzęczą złote pszczoły
i piją miody twoich ust.
Chwieją się bujne zielonawe kłosy —
lśnią na nich iskry,
kłębią się chmury czarne —
a z ziemi płyną gorące wytchnienia.
Wulkany tajne moich law
chcą w ogień stopić
czarny diament w miłości ołtarzu,
gdzie wieczne życie migoce zdrojem ofiary.
W twych bujnych włosach liść zielony kalin,
w twych oczach światła fosforyczne mórz.
Lecz pierś twa szałem dwojga meteorów
do mroków moich tuli się pancerza
i łka na czarnych zimnych lodozwałach.

Jam wolny! — Pójdźmy ku morzu —
przez orkę z deszczowych nawałnic —
przez bór pochylony wichrami od morza
w wygięte harfy jodeł i modrzewi —
tam ku tym srebrnym falom —
ku ciemnym głębinom —
gdzie jest twój bursztynowy pałac —
o królowo!
Zakrywasz mi źrenice gwiazd gałęźmi kalin,
niepokój wstrząsa wierzchołkami drzew —
i w misę nalaną mrokiem rozpaczy spływają opale.
Wciąż mocniej tulisz oczy me
i słyszę śpiew łabędzi — i szelest rosy —
która opada z ich skrzydeł.
A tam — wzbierają fale Oceanu —
płyną jak węże z klejnotami głębin
i w swych wydętych piersiach
niosą grzmot pieśni —
która do najgłębszych jaskiń,
do skał najgroźniej spiętrzonych ku niebu,
wzniesie modlitwę wniebowziętej ziemi,
Ach, świecą oczy twe magicznym blaskiem —
tortur, co cię rozdarły —
ja ciemny — nie widzę twoich łez —
musiałaś płakać tej nocy —
która mi wszelkie niebo oddała i światy.
— — — — — — — — — — — — — — — — — — — —
Zniknęła Jutrznia.
Piorun śni cicho u mych nóg.
Stopy me chłodzi zamarzłe jezioro.
Chmury — jak listki mnie całują.
Już muszę iść.
Gwiazd oczy, jak złote pieniążki
legły na pustych źrenicach upiora.
Anieli idą po mnie —
chcą wiązać — o, nie trzeba —
sam idę — wiecznie sam.
Nieme ust waszych błyskawice grożą mi ciemną zagładą.
Do nieruchomo zastygłych wód,
na dnie lodowych czarnych jaskiń,
pośród zapadłych bez wyjścia dolin
idę — by spełnił swój tryumf
słoneczny bóg
w otchłaniach ze mnie poczęty.
Do różowiących tuli się obłoków,
gdzie mleko ambrozji i nektar wód.
Ach — moja otchłań
żarzy się w sen z ametystów.
O słońce! — mój synu — boże —
nie widzę Cię —
lecz z gór mych błogosławię Twym nadniebnym drogom.
Niech w ten mój mrok wejdą wiar nowych królowie,
prastarych świątyń kapłani
i czarnych żubrów grający pasterze.
Wszystkim co przejdą
przez te wąwozy śmierci i zakrwawione
żelazną rdzą potoki —
ku tym przełęczom zielonym
pełnym kwiatów —
zrodzonych z Jutrzenki i Mroku —
ja błogosławię —
Starzec gór —
wyższych nad błędne komet szlaki —
z gór — które są podnóżkiem tronu
Tego — co większy niż ja…

— — — — — — — — — — — — — — — — — — — —

W ciemnym podwórku kwitną gałęzie mych kalin —
ile czasu potrzeba, aby te mury rozwalić
i drzewko wydobyć ku słońcu?
Dzieciątko blade w wilgotnej izbie
ma oczy ogromne — jak morza zatoki,
i boi się księżyca, który spogląda przez szpary —
O, nie opuszczaj mię Jutrzenko —
nie ćmij mię zimną mgłą rozpaczy —
musiałbym trupa Twego ułożyć do trumny
i gwoźdźmi sam przybijać wieko — —
wziąłbym na cmentarz synka, co by się uśmiechał
i poszedł z nim do opuszczonego kościoła,
gdzie mrok gra trumnom de profundis.
Nie umieraj Jutrzenko moja —
niech nas razem uśpionych ujrzą blade jesienne księżyce,
nie opuszczaj mnie —
bo nie będę mógł zagrać hymnu umarłych
nad Tobą, o moja Jutrzenko!
Anioł mi błysnął gwiazdami i przyrzekł —
nad górą świata — nad morzem Golgoty —
że już nie umrze
nikt z kochających.