Bolesław Leśmian
Niedziela
Za miastem na odludziu — rozpacz i Niedziela!
Puste niebo zaledwo ziemi się udziela.
Dwoje nędzarzy bladych z miłości i strachu
Szuka w rowie przytułku dla pieszczot bez dachu.
On jej piersi, zużytym śmiałkujące czarem,
Ogarnia skrzętnej dłoni przymilnym sucharem.
A ona w zmierzchach rowu źrenicami dnieje,
Oddając, zamiast cnoty, — mus i beznadzieję.
Niedołężni od żądzy, śmieszni od pośpiechu
Uzręczniali się gnuśnie do żwawego grzechu.
Do jej włosów wargami wpełzał jak do krzaka,
Raz tylko czułe słówko szepnął na bosaka.
I ona, nim wylgnęła z rąk uboczem ciała,
Raz się tylko do niego mgłą przycałowała.
Trudno im, w twardym łożu głodne żarząc brzuchy,
Ciułać steranych pieszczot poniszczone puchy!
Nawet w snach upojenia tkwią zadry i sęki:
Trzeba się docałować do nacichłej męki.
Trzeba dreszczom dać dostęp do zbolałych kości, —
Więc kochali się wrogo — na przekór miłości.
Poistnieli dla siebie z łaski tego cienia,
Co ich w rowie od reszty wygrodził istnienia.
Milczkiem rozkosz spożyli — z dala od wesela,
Tyle tylko, że była naokół Niedziela!